Wszystko poszło z dymem, ale nie poddam się!

2019-04-20 15:00:00(ost. akt: 2019-04-20 15:28:04)

Autor zdjęcia: Zuzanna Ołdakowska

Dwadzieścia lat zajęło mi wybudowanie tego wszystkiego — mówi Krzysztof Przybysz, właściciel warsztatu, który niedawno spłonął na giżyckim Wilanowie. — Spełniłem marzenie z dzieciństwa. Budowałem sam wszystko od podstaw, to było moje życie.
Jak ubrać w słowa ten smutek i żal? Z jednej strony szczęście, że nikt poważnie nie ucierpiał w pożarze, z drugiej ogromna tragedia, strata czegoś, co budowało się przez pół życia.

Budowę warsztatu pan Krzysztof ukończył w roku, w którym brał ślub, w 2004. Motoryzacja towarzyszyła mu, od kiedy sięga pamięcią. Z zawodu jest mechanikiem, a zanim wybudował warsztat, wszelkie prace motoryzacyjne wykonywał w garażu.

— Moje życie kręciło się wokół samochodów — opowiada. — To nie było tak, że nastawiłem się na zarobek z warsztatu, bo pracuję zawodowo. To sprawiało mi satysfakcję, często naprawiałem znajomym auta za darmo.

W warsztacie pan Krzysztof oddawał się pasji. Po powrocie z jednostki wojskowej, w której służy, szedł do warsztatu i spędzał tu kolejne godziny, aż do późnego wieczora. Czasem żona i córki denerwowały się, że ciągle nie ma go w domu, ale rozumiały pasję męża i ojca.

Pożar w garażu przy ulicy Perkunowskiej wybuchł 10 kwietnia po południu, pan Krzysztof był wówczas na służbie. Zadzwoniła do niego żona z pytaniem o kluczyki, chciała odjechać zaparkowanym przy domu samochodem. Po pierwszych słowach nie podejrzewał, że stało się coś aż tak poważnego. Dopiero płacz kobiety uświadomił mu, że dzieje się coś strasznego. Na miejscu był bardzo szybko, ale już nie było czego ratować. Ogień w moment strawił wszystko, co było wewnątrz warsztatu. Przez kilka kolejnych dni mężczyzna nie wychodził na podwórko, nie mógł patrzeć na to pogorzelisko.

Spłonęło wszystko, cały garaż, wyposażenie, dwa samochody, które znajdowały się w środku. Jedno to drogie sportowe auto klienta, które było przygotowywane na wystawę. Priorytetem dla właściciela warsztatu jest spłacenie tego pojazdu. W dalszej kolejności uregulowanie kolejnych należności, rozliczenie się ze sklepami, z których asortymentu korzystał. Później dopiero zamierza zatroszczyć się o własne potrzeby.

— Obejrzałem monitoring, samochód palił się na podnośniku, to było źródło pożaru — opowiada pan Krzysztof. — Buchnęło w środku i szybko rozprzestrzeniło się na cały warsztat. Wszystko co miałem, poszło z dymem.
W warsztacie w chwili wybuchu pożaru znajdował się wujek właściciela, który pracował przy swoim aucie. Mężczyzna, próbując ratować dobytek chrześniaka, doznał poparzeń, jednak nie zagrażają one poważnie jego zdrowiu i życiu. Ogień nie wydostał się na zewnątrz, żywioł zatrzymała blacha, z której zrobiony był warsztat. Siła wybuchu była tak silna, że w pobliskiej zabudowie pękły dwie szyby.
Obiekt nie nadaje się do remontu. Póki co pan Krzysztof i jego koledzy rozbierają warsztat, by poluzowane blachy przy silnym wietrze nie wyrządziły nikomu krzywdy. Warsztatu nie ma...

— Nie poddam się, wszystko można odbudować — zarzeka się właściciel. — To jest moje marzenie i cel mojego życia. Gdybym tego nie zrobił, to mogliby wykopać dół i mnie zasypać. Choćby mi to zajęło dwadzieścia lat, postawię ten warsztat i wtedy mogę umrzeć. Teraz siedzę w mule po pas, chcę stopami wyjść na twardy grunt, by móc się odbić.

Z pomocą panu Krzysztofowi ruszyło wiele osób, rodzina, przyjaciele, koledzy z pracy, klienci. Pracują fizycznie przy rozbiórce, wspierają jak mogą, zorganizowali też zbiórkę internetową, licząc na to, by choć w części pokryła koszty, jakie czekają mężczyznę. Swoją cegiełkę można dorzucić na stronie zrzutka.pl, wpisując w wyszukiwarce w prawym górnym rogu: "Odbudowa spalonego warsztatu samochodowego - potrzebna nawet najmniejsza pomoc!!!".

ZO

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5